Kobiety w czerni.
Monika Kluf.
21 lat temu dla czterech nauczycielek z Kluczborka pochód pierwszomajowy zakończył się aresztowaniem i represjami.
1 maja 1982 r. przeszły tędy w czerni ze spuszczonymi
głowami. Po 21 latach w tym samym miejscu (od lewej): Cecylia Siwak,
Dobromiła Szymaniak, Urszula Ślusarek, Aurelia Fraszek.A
urelia Fraszek, Dobromiła Szymaniak, Urszula Ślusarek i Cecylia
Siwak uczyły wówczas w kluczborskim ogólniaku. Tamtego ranka, 1 maja 1982
roku, razem z całą szkołą wyruszyły spod liceum w
pierwszym po wprowadzeniu stanu wojennego pochodzie. Jednak ich stroje i za
chowanie sprawiało wrażenie, że uczestniczą w kondukcie
żałobnym, a nie w radosnym święcie klasy robotniczej. - Stan wojenny, "Solidarność" zepchnięta do podziemia, nędza w kraju. Nie było powodów do radości - wspominają tamte czasy cztery nauczycielki z szacownego kluczborskiego liceum. Dziś niektóre już są na emeryturze. Chciały pokazać, że dekretami i przymusową listą obecności nie da się wywołać odruchów zadowolenia "ludu pracującego miast i wsi". Wręcz przeciwnie. - Razem z kolegami z pracy chciałyśmy w ten sposób zaprotestować przeciwko sytuacji w kraju. Pokazać, że nie dajemy się - wspominają dzisiaj tamten majowy ranek. Część nauczycieli na czarno, uczniowie z opornikami w klapach. Taka demonstracja nie mogła ujść uwagi miejscowej ubecji i partyjnych kacyków. Ale dla "czterech kobiet w czerni" tamten pochód zakończył się aresztowaniem i represjami. 20 maja 1982. - Wybierałam się właśnie do pracy - wspomina Aurelia Fraszek. - Nagle walenie do drzwi. Milicjanci obstawiają dom. Wpadają ubecy, zaczynają przeszukiwać mieszkanie. I tak niczego nie znaleźli. Nie trzymaliśmy przecież "bibuły" na widoku. Pamiętam, że moja 5-letnia wnuczka, która była wtedy pod moją opieką, zaczęła strasznie płakać. Potem za każdym razem na widok milicyjnego munduru reagowała przerażeniem. Godzinę później milicyjna "suka" zabiera panią Aurelię na komendę milicji w Kluczborku. Zaczynają się przesłuchania. Kobieta odmawia zeznań. Odmawia też przyjmowania jakichkolwiek posiłków. Przewożą ją do aresztu w Opolu. W milicyjnej eskorcie rozpoznaje jednego ze swoich uczniów. W Opolu nadal odmawia jedzenia. Nie spodziewa się, że w jednym z ubeckich biurek leży podpisana już przez pułkownika Urantówkę, ówczesnego komendanta wojewódzkiego milicji, decyzja o jej internowaniu. Następnego ranka milicyjny samochód długo będzie się błąkać po bocznych drogach, zanim dotrze do obozu internowania w Gołdapi. - Tam trudno dojechać, więc milicjanci zatrzymywali się dość często, żeby spytać o drogę. Dobrzy ludzie, widać patrioci, celowo podawali im złą trasę - wspomina pani Aurelia. Była jedyną internowaną nauczycielką na Opolszczyźnie. I wbrew planom władzy, w Gołdapi, w otoczeniu innych przetrzymywanych tam kobiet, jej upór zamiast osłabnąć, zyskał na sile. - Jeśli siedziało się prycza w pryczę z takimi działaczkami jak Anna Walentynowicz i wiele innych wspaniałych kobiet, nie można się było załamać - wspomina. Mimo że w domu została wnuczka, 13-letni syn. Za udział w tamtym majowym pochodzie i wichrzenie przeciwko ustrojowi pani Aurelia spędziła w obozie internowania dwa miesiące. Wypuszczono ją 24 lipca, jako jedną z ostatnich internowanych w kraju. Ale to nie był koniec problemów. Urszula Ślusarek (była wówczas wicedyrektorem liceum) pamięta każdy detal swojego stroju, w którym poszła na pochód. Kurtkę miała wprawdzie nie czarną, ale ciemnobrązową. Jednak w całości jej ubiór wyglądał zbyt przygnębiająco jak na święto czerwonych szturmówek. 13 maja o świcie usłyszała pukanie do drzwi. Scenariusz ten sam. Rewizja, aresztowanie. W celi miejscowej komendy milicji zobaczyła na ścianie krew... Pani Urszula kilka miesięcy wcześniej zaczęła chorować. W celi źle się poczuła i poprosiła o lekarza. Wkrótce została przewieziona do miejscowego szpitala. - I choć pod salą chorych warował milicjant pod bronią, to pobyt w szpitalu mnie uratował - wspomina. - A właściwie uratowała mnie pani doktor, która mnie wówczas przyjęła. Powiedziała do milicjanta, że nie będzie pracować w takich warunkach. Mój stan bez wahania oceniła jako na tyle poważny, żeby dłużej zatrzymać mnie na oddziale. W tamte majowe dni pod szpitalem gromadzili się uczniowie pani Urszuli. W szkole interweniowała bezpieka, że w czasie kiedy uczniowie powinni przebywać na lekcjach, stoją pod oknami pani profesor. - Jeden z uczniów, dowcipny młody człowiek, podrzucił mi wtedy książkę o ORMO, żebym mogła udowodnić, że nawet w czasie choroby studiuję krzepiącą i właściwą ideologicznie literaturę - wspomina z uśmiecham pani profesor. Jak się okazało, pobyt w szpitalu uchronił ją przed dłuższym aresztowaniem, ale nie przed innymi konsekwencjami. Dobromiłę Szymaniak od internowania uratował lekarz z ulicy Reymonta w Opolu. Po słynnym pochodzie, 13 maja o świcie, tak jak u jej koleżanki - rewizja, aresztowanie. - Na szczęście nic nie znaleźli, choć pod płaszczami w przedpokoju wisiała torba pełna ulotek - wspomina. Trafiła do aresztu na posterunku w Byczynie. - Jako że nie było tam kuchni, obiady przywożono z miejscowej eleganckiej restauracji - żartuje, choć wtedy nie było jej do śmiechu. Odmawiała przyjmowania posiłków w odruchu protestu, zarazem z bezsilności. Potem areszt w Opolu. Kiedy mówiła, że czeka ją poważna operacja, milicjanci myśleli, że kłamie. Że to wybieg przed internowaniem. Bo pułkownik Urantówka już podpisał decyzję - pani Dobromiła miała dołączyć do koleżanki w Gołdapi. - Koniecznie chcieli sprawdzić, czy nie kłamię, więc przeżyłam upokarzające badanie w areszcie, potem w szpitalu milicyjnym. Stamtąd miałam trafić do szpitala przy ul. Reymonta. Nie było wolnych łóżek. Trafiłabym pewnie z powrotem do aresztu. Ale kiedy lekarz zorientował się, o co chodzi, spojrzał na mnie porozumiewawczo i powiedział, że oczywiście miejsce jest. A potem trzymał na tyle długo, żebym mogła uniknąć internowania... Cecylia Siwak, jedna ze współzałożycielek zakładowej "Solidarności", nie została aresztowana. Ale inwigilacja jej i jej uczniów trwała wiele miesięcy. Wtedy, w połowie maja, kiedy miały miejsce te aresztowania, praktycznie nie było jej w Kluczborku. Jeździła cały czas do umierającego ojca do szpitala w Kup. Wkrótce ojciec zmarł. W tym samym czasie od jej uczniów bezpieka próbowała wyciągnąć informacje, o czym pani profesor z nimi rozmawia i czy nie zatruwa im umysłów wrogą ideologią. Dyktowano im gotowe zeznania, które mieli podpisać, w przeciwnym razie groziło im oblanie matury. - Ale te wspaniałe dzieciaki niczego nie podpisywały - wspomina pani Cecylia. - Mimo że ich o to nie prosiłam, mimo gróźb bezpieki. Okazało się jednak, że na tym nie koniec. Bo od początku roku szkolnego 1982/1983 obywatelki: Fraszek, Szymaniak, Ślusarek i Siwak miały zostać dyscyplinarnie zwolnione za haniebną postawę w czasie pochodu. Zarzuty, które postawiono każdej z nich, brzmiały tak samo: "W dniu 1 maja w obecności uczniów wzięła udział w pochodzie pierwszomajowym w czarnym stroju, co zostało odczytane jako manifestowanie negatywnego stosunku do klasy robotniczej. Uczestnicząc w pochodzie w grupie kilku nauczycielek ubranych również w czarne stroje lub z elementami czerni w ubiorze przyczyniła się do kształtowania niewłaściwych postaw moralnych u młodzieży. Zaistniały incydent należy ocenić negatywnie. Tym bardziej, że zaistniał w okresie złożonej i trudnej sytuacji społeczno-politycznej w kraju i miał miejsce w środowisku szczególnie wrażliwym na wszelkie odstępstwa od ustalonych zasad postępowania". Urszula Ślusarek została oprócz tego odwołana ze stanowiska wicedyrektora, "ponieważ w dniu 1 maja 1982 r. na terenie szkoły nie podjęła środków zaradczych w celu przekonania części nauczycieli i młodzieży szkolnej, że udział w pochodzie 1-majowym w czarnym stroju nie odpowiada powadze święta klasy robotniczej" - brzmiało uzasadnienie decyzji. Wszystkie cztery stanęły przed komisją dyscyplinarną Kuratorium Oświaty w Opolu. Odbyła się rozprawa, z przesłuchaniem świadków. Groziło im zwolnienie i przeniesienie do pracy w wiejskich szkołach. W obronie pokrzywdzonych nauczycielek na rozprawie stawiła się część kolegów i koleżanek, gotowych świadczyć o ich niewinności. - Żeby było śmieszniej, za mną ujął się nawet sekretarz naszej zakładowej podstawowej organizacji partyjnej - wspomina Dobromiła Szymaniak. - Nawiasem mówiąc, sam szedł w pochodzie w czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu. Z pomocą przyjaciół, rodziców uczniów i dzięki poparciu samych uczniów wniosek o ukaranie został wycofany i cztery kobiety mogły wrócić do pracy. O "czterech dzielnych nauczycielkach z Opolszczyzny" mówiła Wolna Europa. Sprawa stała się głośna. Jedna z uczennic Urszuli Ślusarek opowiadała jej po latach, że za sprawą tamtego pochodu udało się jej zdać na studia. Egzaminator na koniec przepytywania, którego wynik nie był jeszcze przesądzony, zapytał: - A skąd pani jest? - Z Kluczborka - odpowiedziała dziewczyna. - Aaa, to tam, gdzie są te dzielne kobiety. Jest pani przyjęta. W nocy przed aresztowaniem Dobromiła Szymianiak pisała pracę do jednego z profesorów na studiach podyplomowych z astronomii. Niestety, nie miała już szans jej dostarczyć. Kiedy jej siostra zawiozła rękopis profesorowi i wyjaśniła, dlaczego jego studentka "chwilowo" nie stawi się na zajęciach, ten wziął pracę, nawet na nią nie spojrzał, tylko zwrócił się do studentów: - Prawda, że to praca na piątkę? I taką ocenę wpisał. W 1989 r. Kuratorium Oświaty w Opolu przeprosiło nauczycielki i zrehabilitowało na wniosek ministra oświaty. Otrzymały wówczas od kuratora nagrodę pieniężną. - Czy to miało być gratyfikacją za poniesione krzywdy? - zastanawiają się dzisiaj. Nie chciały zatrzymać pieniędzy. Solidarnie wpłaciły je na konto Fundacji SOS Jacka Kuronia. Dostały od niego kartki z osobistym podziękowaniem - "Za dar serca". Te kartki to klamra zamykająca historię czterech kobiet, które tamtego 1 maja milcząco wykrzyczały władzy: "Nie damy się!". |
Artykuł z Nowej Trybuny Opolskiej. 1 maja 2003.